Jadwiga była ambasadorką kiszonej kapusty i w swoim czasie bodaj jedyną kobietą na wielkopłytowym osiedlu, która do perfekcji opanowała robienie domowej kiszonki. Bez beczki i wygniatania kapusty stopami, ale w zwykłych słoikach. Na 34 metrach kwadratowych kisiły się więc we trzy: ona, jej córka i kapusta, której zapach roznoszony po mieszkaniu przez pracujące na cały regulator kaloryfery, obwieszczał każdego roku, że jest już październik.
A żebyś tak skisła!
Jak ugotować jedną marchewkę?
Wyobraźcie sobie tylko – młoda mama-kucharka i pierwszy dzień rozszerzania diety półrocznego brzdąca, który do tej pory rósł dorodny jedynie na maminym mleku. Atmosfera podniosła jak przed wystrzeleniem rakiety w kosmos. Obrana i umyta marchewka od dziadków z pola, nie pryskana, dorodna i swojska, czeka na bobasa. Ma być pierwszym jedzeniem, które ukochany synuś weźmie w swoim pięknym miejmy nadzieję życiu do ust. Ma być jedzeniem obiecanym, pożywaniem dla ciała i ducha, ambrozją prawie. Bierze więc matka garnuszek, mały (bo po co duży, wszak marchewka tylko jedna, więcej on nie zje), nalewa przefiltrowanej uprzednio wody i gotuje. Bez soli, bez chemii, bez świadomości, jaka czeka ją porażka.