Był jeszcze maj, gdy zaczepiła ją w sieci i wysłała zdjęcia ciasta i roślin. Donosiła, że już jest – rabarbar z jej tajemniczego ogrodu. Idealny na kruche ciasto, którym K. zawsze się zajada, goszcząc u niej w Lanckoronie. Zatęskniła za nim tak bardzo, że jeszcze tego wieczoru we własnej kuchni zagniotła kulkę ciasta i wyłożyła na nią czerwono-zielone kwaśne łodygi rabarbaru. Do wazonu wstawiła piwonie i zarządziła małe święto pierwszych dni lata. Rozmyślała o D.
Historia jej życia, gdyby spisana ręką początkującego dziennikarza, mogłaby się zaczynać tak: „Rzuciła wszystko i zamieszkała na wsi pod Krakowem, gdzie w starym domu i stajni stworzyła zaczarowane gospodarstwo agroturystyczne”. Życie to na szczęście nie artykuł prasowy. Poza tym, czy właśnie tak było? Czy uciekła z miasta, czy nigdy do końca w nim nie mieszkała? Czy rzuciła swoje dotychczasowe życie, czy tak naprawdę dopiero zaczęła żyć? Czy gdy czuła, że wszystko się wali, w rzeczywistości nie waliło się nic, a jedynie z ruin powstawało coś lepszego? Czy w starym domu na wsi odżyła dawna miłość, czy stara miłość po prostu nigdy nie zardzewiała? K. tego nie wiedziała. Nie miała śmiałości dopytywać ani rozstrzygać, co tak naprawdę przywiodło tę niezwykłą, dojrzałą już kobietę do rozwalającego się domu pod Lanckoroną. Cieszyła się jedynie, że tak się stało, a ona sama od czasu do czasu mogła być jej gościem. Przyjeżdżała tam z przyjaciółmi, na sylwestra, na urodziny, na wódkę, bez okazji, z tęsknoty za zielenią albo z potrzeby wyciszenia się. I smakowała jej kuchni.
Tak jak D., nie gotował nikt. Ona dosłownie podpisywała swoje dania. Posypywała domowy twaróg czarnuszką i podawała go na śniadanie z konfiturą z leśnych jagód. Do obiadu serwowała buraki duszone z jabłkami, które wieńczyła prażonym słonecznikiem, a do kaszy gryczanej dodawała siekany, uzbierany własnoręcznie, czosnek niedźwiedzi. Mięso serwowała niechętnie, ale jej schab w mleku kazał żałować faktu, że preferowała kuchnię wegetariańską. Napisać, że rozpływał się w ustach, to jak napisać, że jazda na nartach to białe szaleństwo – porównanie nieprawdziwe i boleśnie sztampowe. Jej schab w mleku był lepszą wersją siebie. Na deser zawsze było ciasto, kruche lub drożdżowe, podawane na ciepło, z gatunku tych, które lepiej smakują niż wygadają, bo delikatnie rozpadają się przy krojeniu. Pachnące latem, owocami i swojskim masłem. Zimą, gdy do swoich wypieków D. zaprzęgała owoce ze słoików, ciasta smakowały równie wyśmienicie, co więcej towarzyszyła im wówczas kawa – nie parzona, ale gotowana, z dodatkiem jej tylko znanych przypraw. Rozgrzewająca i mocna. Jedyny znany K. powód, by nie móc doczekać się zimny.
Zanim jednak zima – święto lata. Do zrobienia błyskawicznie. Do jedzenia na tarasie, balkonie albo pikniku, skoro akurat nie można w Lanckoronie.
Ciasto półkruche z rabarbarem
ciasto:
półtorej szklanki mąki pszennej
150 gram zimnego masła
3/4 szklanki cukru
dwa żółtka
2 łyżki lodowatej wody
1 łyżeczka proszku do pieczenia
szczypta soli
dodatki:
rabarbar (ok 500 dag), umyty i pokrojony
1 łyżka mąki ziemniaczanej
3 łyżki cukru pudru
Wszystkie składniki na ciasto zagnieść szybko i bez zbędnego pieszczenia go dłońmi – najlepiej jest dużym nożem „szatkować” zimne, twarde masło z żółtkami na mące i cukrze, do wstępnego połączenia się składników. Potem błyskawicznie zagnieść kulkę ciasta. Wiele przepisów w tym momencie każde wstawić je do lodówki, ale po co tracić czas? Lepiej od razy rozwałkować je i wyłożyć nim formę do tarty (lekko posmarowaną masłem), pozwalając by nadmiar ciasta zwisał niedbale z brzegów. Ciasto ponakłuwać widelcem, a następnie środek formy wypełnić surowym, pokrojonym rabarbarem, wymieszanym wcześniej z łyżką mąki ziemniaczanej i łyżką cukru pudru. Nadmiarem ciasta przykryć część rabarbaru. Wstawić do nagrzanego do 185 stopni piekarnika na 35 minut. Po ostudzeniu, oprószyć dodatkowo cukrem pudrem. Jeść rozmyślając o miejscach w których lato smakuje lepiej.