W dniu kiedy powiedziała „dość” poszukiwaniom świętego Graala, czyli faceta na życie, nauczyła się doskonale gotować dla jednej osoby. Okazało się, że to wyzwanie z pogranicza logistyki, sztuki kulinarnej i psychologii. Trudne, wymagające motywacji, przemyślenia i organizacji, ale niezbędne. Przywraca życiu smak.
Samotne jedzenie to historia zdecydowanie za słona.
– Nie opłaca się gotować dla mnie samej – mówi tysiące kobiet na całym świecie, odbierając sobie tym samym resztki domowej normalności, której przecież, przynajmniej w teorii, nie powinien definiować mężczyzna u boku. Więc nie gotują, choć lubią, chowając swoje kulinarne emocje i potrzeby gdzieś głęboko między szybkie kanapki i pełne soli dania gotowe.
Z resztą, nawet jak ugotują, to nie cierpią same jeść. Albo inaczej – cierpią, bo jedzą samotnie. Ileż można chłeptać byle co i byle jak, na kolanie przed telewizorem, lub na stojąco w kuchni nad blatem? Czasem przecież nie opłaca się nawet wyjmować talerza. Kanapki je się prosto z blatu a smażone jajka – wprost ze starej, małej patelni. Ta nowa, ładna, teflonowa, którą w prezencie dała mama, jest za duża dla jednej osoby. Jajecznica z dwóch jaj gubi się na niej jak dziecko w wielkim centrum handlowym. Więc nie ma sensu jej napoczynać. Czeka w głębi kuchennej szafki na tak zwane lepsze czasy.
Najtrudniej jada się samotnie w weekendy, a już całkiem strasznie w niedziele. Niedziela to bowiem znienawidzony dzień wszystkich singli, którzy singlami być nie chcą. Dzień zarezerwowany dla najbliższych, czas na obiady u teściów i spotkania par na mieście w modnych obiadowniach. Jeśli więc wszyscy przyjaciele są już szczęśliwie sparowani, pożenieni i dzieciaci, a rodzina daleko, w niedzielę zamawia się pizzę i włącza komedię romantyczną, obowiązkowo taką, obejrzaną już pięciokrotnie. Kto przeżył taki etap – potwierdzi. Kto nie, ten nie zrozumie. I dobrze. Niech tylko nie ocenia.
W dniu kiedy powiedziała „dość” poszukiwaniom świętego Graala, czyli faceta na życie, nauczyła się doskonale gotować dla jednej osoby. Okazało się, że to wyzwanie z pogranicza logistyki, sztuki kulinarnej i psychologii. Trudne, wymagające motywacji, przemyślenia i organizacji, ale niezbędne. Przywraca smak życiu, którego za wszelką cenę nie wolno dać sobie odebrać. Czasem trzeba się zmusić, jak przed wyjściem na siłownię, po długim dniu pracy w zimowy, mokry dzień. Nie chce się, ale warto.
Po pierwsze – należy planować zakupy tak, by nie wyrzucać. Czasem oznacza to walkę na argumenty ze sprzedawcą w spożywczym, który ewidentnie wcześniej był akwizytorem i za punkt honoru obrał sobie sprzedanie czegoś w dwupaku, trójpaku, albo nie daj Boże – rodzinnym opakowaniu ekonomicznym. Nie, nie potrzebujesz trzech kilogramów kaszy („trzeci gratis!”) ani 30 dekagramów szynki, bo „tak się pani ukroiło i czy może zostać?”. Nie, nie może zostać, bo jak nie zostanie pani, to zostanie w twojej lodówce i za trzy dni zielonym kolorem jak ledową lampką prosto w oczy boleśnie przypomni, że nie masz w domu faceta, który wszystko dawno by już zjadł. Kupuje się więc mało, a jak kupuje się dużo, to się zaprasza znajomych albo mrozi na tak zwane zaś.
Po drugie – przyjaciółką każdej zaradnej, gotującej singielki jest zamrażarka. – Do której to, na czas bycia samotną, wsadza się swoje już i tak skostniałe serce, by przeczekało złe czasy – pomyśli ktoś złośliwy. Tymczasem należy do niej, kierując się rozsądkiem i miłością do samej siebie, pieczołowicie pakować pozostałości z dań, których ugotowało się za dużo. Wszystkich. Jak na przykład te kilka kromek chleba, który wrzucony do zamrażarki znajduje tam schronienie przed zbliżającym się końcem przydatności do spożycia, a który będzie jak znalazł, gdy przyjdzie ochota na francuskie tosty albo grzanki na sałatce. Reszta rosołu stanie się być może bazą do pomidorowej ze świeżych malinówek, które latem singielka kupi sobie sama zamiast kwiatów, a za dużo ugotowanej kaszy lub ryżu znajdzie zastosowanie w gołąbkach lub w domowej chińszczyźnie.
Po trzecie – jedzenie musi sprawiać przyjemność i pod żadnym pozorem nie może wpędzać w poczucie winy, czyli ma być pyszne, zdrowe i nietłuste. Nic singielce po daniu, które zwiększy rozmiar jej bioder. Szanse na ugotowanie kiedykolwiek porcji dla dwojga maleją wraz z rosnącym obwodem w pasie. Niestety. Ale – wracając do przyjemności – katować się nie wolno. Trzeba sobie sprytnie dogadzać. I w samotności można to robić nie oglądając się na niczyje gusta, smaki ani etykietę. Nie trzeba zwracać uwagi na to, czy do tzatzików nie poszło za dużo czosnku, bo i tak nie będziemy się z nikim całować. Pałki kurczaka w miodowej glazurze można jeść bezwstydnie rękami i oblizywać palce ze smakiem, a chlebem łapczywie wycierać oliwię z oliwek, która wraz z sokiem pomidorów, utworzyła na dnie salaterki pyszny sos. Całą. Dzielić się przecież z nikim nie trzeba.
Obiad dla jednej osoby
Błyskawiczne pałki z kurczaka w glazurze
Na gazie bardzo mocno rozgrzewamy małą patelnię lub teflonowy rondel. Wrzucamy do niej 2 duże lub 3 małe pałki z kurczaka (wcześniej ich nie solimy, ani niczym nie przyprawiamy). Mają porządnie syknąć! Kilkakrotnie je odwracamy, by ich skóra mocno się przyrumieniła z każdej strony. Gdy złapią kolor, zalewamy je 2 dużymi łyżkami miodu np. wielokwiatowego i 5-6 łyżkami sosu sojowego. Dodajemy 1 duży lub dwa małe ząbki czosnku przeciśnięte przez praskę. Przykrywamy i dusimy na małym ogniu do miękkości.
Kurczaka w glazurze podajemy z pieczywem i sałatką ze świeżych pomidorów z oliwą z oliwek i cebulką pokrojoną w piórka. Jemy nie włączając komputera ani telewizora, popijamy winem. Nie dołujemy się.
Kurczaka możemy podać też z ryżem lub kaszą jaglaną. Jeśli ugotujemy całą torebkę, a zjemy tylko połowę, resztę zostawiamy na słodkie, ciepłe śniadanie. By je zrobić, ryż lub kaszę przekładamy do małego rondelka, zalewamy mlekiem, dodajemy łyżkę miodu i suszone owoce, np żurawinę, lub orzechy. Gotujemy parę minut aż ziarna lekko się rozpadną i utworzą pudding. Podajemy ze świeżymi owocami a zimą – z łyżką ulubionej konfitury.