Z górami łączyło ją niewiele – odśpiewana za głośno na weselu przyjaciółki „Góralu, czy ci nie żal?” oraz słabość do drewnianych domów, grzanego wina, grillowanej jagnięciny i owczego sera. Była jedną z tych osób, która w polskie góry jeździła by dobrze zjeść, nacieszyć się widokami i wydać zdecydowanie za dużo pieniędzy.
Na nartach jeździć nie umiała, jak z resztą nikt w jej rodzinie. Pieniędzy ledwo starczało na posłanie córki na obóz letni, o wyjeździe w ferie zimowe można było tylko pomarzyć. Ośnieżone stoki długo znała więc tylko z filmów. Nie była też osobą, która w rubryce „zainteresowania” wpisywałaby „wycieczki górskie”. Owszem, lubiła raz na jakiś czas połazić po górach, w liceum wspięła się na Pilsko, potem dwa razy dotarła pieszo nad Morskie Oko, a raz nawet spała pod gołym niebem na polanie w rumuńskich Karpatach, tuż obok pilnowanej przez trzech juhasów i tyleż samo psów stada owiec. Zmarzła wtedy nieziemsko i omal nie posikała się w spodnie, bojąc się wstać w nocy za potrzebą – psy pasterskie skutecznie ją przed tym powstrzymały. Góry nie były jej więc obce, jednak znała tak wiele osób, dalece bardziej nimi zafascynowanych, że nie śmiała do swoich osiągnięć przyznawać się publicznie.
Gdy inni w górach szusowali po stokach lub przemierzali przełęcze, ona z przyjemnością słuchała białych głosów nieco znudzonych góralek, które co wieczór śpiewają te same piosenki, umilając przyjezdnym jedzenie kotleta. Uwielbiała też spacerować po Krupówkach, z roku na rok coraz ciaśniej wypełnionych sklepami ze znanym logo, i patrzeć tam na pomarszczone, zmarznięte ręce ulicznych sprzedawców oscypków – przemiłych oszustów, którzy nawet w środku zimy wciskają turystom serek ze świeżo wydojonego, owczego mleka. W tej miłości do góralskości nie przeszkadzał jej nawet tamtejszy źle rozumiany przepych i kiczowate ozdoby. Miała do nich słabość odkąd po raz pierwszy, jeszcze w podstawówce, przyjechała w góry z zieloną szkołą i na kiermaszu pod Gubałówką kupiła drewnianą ciupaskę z napisem „Zakopane”.
Góralską kuchnię, prostą, tłustą, rozgrzewającą i charakterną, pokochała nieco później, gdy pewien starszy kelner, podając jej pieczone ziobro z wieprza, zalecił przepić czymś mocniejszym „Co by zwierz nie pomyślał, ze go pies jaki zezarł.” Spodobała jej się ta reguła, i kiedy tylko mogła, starała się nie sprawiać jedzonym zwierzętom zawodu.
W domu w Krakowie, gdy nachodziła ją ochota na wyjazd w polskie góry, a było tak zwykle na początku roku, gdy mróz ściskał tak mocno, jakby chciał wszystkich wyprosić z miasta, a powstałe na oknach szronowe zygzaki zdawały się układać w obrazek przedstawiający góralską chatę wśród świerków i tańczący w kominku ogień, robiła moskole. Był to jej sposób na wykorzystanie zimnych ziemniaków, które zostawały czasem po obiedzie. Jej żelazną zasadą było bowiem nie wyrzucanie jedzenia. Moskole spełniały więc kilka ról – przywodziły na myśl weekend w domku w górach, ratowały przed śmietnikiem ugotowane ziemniaki, a polane obficie czosnkowym masłem, zaspokajały potrzebę zjedzenia czegoś grzesznie pysznego.
Moskole:
Składniki (dla dwóch głodnych osób lub przekąskę dla czterech):
– dwie szklanki ugniecionych gotowanych ziemniaków
– 3/4 szklanki mąki pszennej
– 1-2 żółtka
– sól, pieprz
Dodatki: masło z czosnkiem i zieloną pietruszką, oscypek, żurawina
Wymieszać ziemniaki z mąką i żółtkami, przyprawić do smaku. Uformować małe placuszki i kłaść bezpośrednio na blasze rozgrzanego pieca lub, w razie nie posiadania takowego, na suchej, dobrze rozgrzanej patelni. Podawać z masłem z dodatkiem czosnku i pietruszki lub innych ziół, oraz – w wersji na bogato – z grillowanym oscypkiem. Popić herbatą z wiśniówką lub grzanym piwem z goździkami.