Wyobraźcie sobie tylko – młoda mama-kucharka i pierwszy dzień rozszerzania diety półrocznego brzdąca, który do tej pory rósł dorodny jedynie na maminym mleku. Atmosfera podniosła jak przed wystrzeleniem rakiety w kosmos. Obrana i umyta marchewka od dziadków z pola, nie pryskana, dorodna i swojska, czeka na bobasa. Ma być pierwszym jedzeniem, które ukochany synuś weźmie w swoim pięknym miejmy nadzieję życiu do ust. Ma być jedzeniem obiecanym, pożywaniem dla ciała i ducha, ambrozją prawie. Bierze więc matka garnuszek, mały (bo po co duży, wszak marchewka tylko jedna, więcej on nie zje), nalewa przefiltrowanej uprzednio wody i gotuje. Bez soli, bez chemii, bez świadomości, jaka czeka ją porażka.
Marchewka – korzeń twardy – gotuje się długo, woda zdążyła więc wyparować, a marchewka przypalić. Gdy młoda mama przychodzi do kuchni, wiedziona dziwnym zapachem, odkrywa smutny marchewkowy przypał-niewypał na dnie zdewastowanego garnka. Idzie więc po rozum do głowy i kolejną marchewkę gotuje już pokrojoną na kawałki i w dużej ilości wody. Gdy po jakiejś ponad godzinie gotowania marchewka łaskawie mięknie, matka wylewa wodę i przystępuje do gniecenia jej widelcem. Idzie jej kiepsko, bo marchewka nadal stawia opór i nie staje się gładką masą, jak ją sobie wyobrażała. Bierze więc blender i… szybko stuka się w nim w czoło. Jedna marchewka pod rączką blendera nie ma szans stworzyć kremu. Rozbryzguje się na boki naczynia, poharatana na kawałki. Blender nawet jej nie chwyta.
Robi się późno, dziecko dawno zjadło już cyca i poszło spać, a ona – osoba znana z tego, że świetnie gotuje, ba – pisząca bloga o gotowaniu, mistrzyni mięs, sałatek i makaronów, nie umie ugotować marchewki!
Szlak ją trafia. Zdeterminowana obiera kilo marchewek, gotuje je w wielkim garze i blenduje na krem. Dumna z siebie jak generał po wygranej wojnie, podaje pierwszą łyżeczkę Frankowi. Buzię, owszem otworzył, ale marchewkowe danie wypluł, po czym roztarł rączką na włosach i koncertowo się rozpłakał. Na pocieszenie dostał pierś. Na drugi dzień ugotowała mu batata. Było szybciej i łatwiej. Bobas zjadł odrobinę. Bo nikt tak jak matka nie wie, że kulinarny sukces przychodzi małymi łyżeczkami.