Wyobraźcie sobie tylko – młoda mama-kucharka i pierwszy dzień rozszerzania diety półrocznego brzdąca, który do tej pory rósł dorodny jedynie na maminym mleku. Atmosfera podniosła jak przed wystrzeleniem rakiety w kosmos. Obrana i umyta marchewka od dziadków z pola, nie pryskana, dorodna i swojska, czeka na bobasa. Ma być pierwszym jedzeniem, które ukochany synuś weźmie w swoim pięknym miejmy nadzieję życiu do ust. Ma być jedzeniem obiecanym, pożywaniem dla ciała i ducha, ambrozją prawie. Bierze więc matka garnuszek, mały (bo po co duży, wszak marchewka tylko jedna, więcej on nie zje), nalewa przefiltrowanej uprzednio wody i gotuje. Bez soli, bez chemii, bez świadomości, jaka czeka ją porażka.